Wyobraźmy sobie rozległy stół, przy którym świętują baronowie polityki. Zasiadają wygodnie, podkręcając wąsy i rozglądając się nerwowo, czy przypadkiem nie wślizgnął się ktoś nowy z pomysłem, który mógłby poruszyć skostniałą hierarchię. Tam, gdzie z kociołków unosi się zapach obfitych subwencji, ich stary pies ogrodnika warczy na każdego przybysza, gotów bronić miski, która wystarczy mu na miesiące sytości. Niby głosi przyjaźń i dobro wspólne, lecz z zacięciem tuli ten przywilej w objęcia, nie pozwalając mniejszym i młodszym choćby spróbować, jak mogłaby smakować miska wypełniona publicznymi środkami.

Trzeba odwagi, by te stare łokcie przy baronialnym stole przesunąć i zrobić miejsce świeżym ugrupowaniom, które reprezentują niekiedy setki tysięcy obywateli chcących czegoś innego niż to, co tłoczy się na politycznym targu od lat. Niektórzy się oburzają, że takie posunięcie wywoła nieład, że rozbicie sceny politycznej przyćmi stabilność. Czy jednak stabilność jest warta tego, by wciąż jedli ci sami i nikt inny nie mógł unieść choćby łyżki z kotła finansowania?

Cyceron twierdził, że Rzeczpospolita gromadzi się po to, by służyć dobru wspólnemu. Jak służyć, jeśli nowi nie mogą się do stołu dopchać? Jeśli ktoś osiąga poparcie rzędu dwóch czy trzech procent, bywa wyeliminowany z gry, nie tylko mandatów, ale i środków pozwalających przetrwać w trudnych czasach. W ten sposób obywatele tracą szansę na wzmocnienie idei, które nie wpasowują się w potężne formacje. Dlatego pojawiają się głosy, by nieco obniżyć próg i przyznać subwencję tym, którzy naprawdę żyją w służbie publicznej, nie tylko w retoryce kampanijnych sloganów. To przecież nie rewolucja, a zwykłe otwarcie furtki, dzięki której poszerzy się skład uczestników debat i dyskusji, a my wszyscy odetchniemy powiewem nowych pomysłów.

Taki ruch wcale nie wymaga burzenia murów. Wystarczy dać partiom, które zyskują ułamek społeczeństwa, szansę na wsparcie. Wówczas ci, którzy dziś zrezygnowani łowią grosiki w internetowych zbiórkach, mogliby inwestować w eksperckie zaplecze i przygotowanie realnych propozycji. W efekcie wyborca, zwłaszcza młody czy mający nieco mniej entuzjazmu dla wielkich szyldów, nie bałby się zmarnowania głosu. Skoro subwencja nie jest dobrem niczyim, a wsparciem wypływającym z budżetu wszystkich obywateli, rodzi się pytanie, dlaczego część z nas ma w praktyce pozostać bez prawa do wsparcia ulubionego komitetu. Takie zabetonowanie może kusić możnych i sytych, ale pozostawia wielu głodnych sensu w głównym nurcie życia politycznego.

Nie chodzi o to, by każdy malutki komitet śnił o rządzeniu. Wystarczy pozwolić mu funkcjonować i rosnąć, gdy ma realne poparcie. Potrzebujemy wreszcie ciepłego wiatru, który przewietrzy salony baronetek partyjnych i rzuci wyzwanie wyczerpanej elicie. Może wtedy nie będziemy świadkami kolejnych pustych pohukiwań o służbie publicznej, a ujrzymy nową energię w szeregach młodych, z głowami pełnymi projektów na miarę czasów internetu i cyfrowej komunikacji. To przecież dobry moment, by spojrzeć na wspólne dobro, a nie tylko na własne słupki i dotowane konta.

Wierzymy, że wspólnie możemy wypracować umowę społeczną, która nie wypluwa przez próg żadnej siły politycznej, jeśli znajduje ona życzliwe grono wyborców. Zróbmy pierwszy krok po kamieniach przez bród. Zatroszczmy się o wolność tworzenia i prawo głosu tych, którzy dziś przychodzą z nową wizją. Nie zaszkodzi to w niczym starym wyjadaczom. Przeciwnie, pozwoli im odzyskać werwę i dowieść, że nie lękają się konfrontacji z nowymi ideami. W tym przecież tkwi urok demokracji, czar tli się w pulsującej różnorodności, w której nawet sceptycznie nastawiony członek elity biznesu czy polityki może zachować twarz, przyznając, że dla żywotnego państwa i dobra wspólnego wolno przyznać ziarenko wsparcia także tym, którzy dopiero przypływają.

To nie fanaberia. To impuls, by przy stole subwencji zapanował większy ruch i zamiast warczącego psa ogrodnika, który uparcie pilnuje miski, zobaczymy radość współdzielenia, konkurencji opartej na wartościach, a nie jedynie na przywileju historycznego pierwszeństwa. Tam, gdzie ktoś nowy pokaże swój głos, pojawia się i refleksja, że może nie ma racji ten, co zawsze siedział na najwygodniejszym fotelu. Niech więc pies ogrodnika wreszcie ustąpi i pozwoli, by szeroki wachlarz pomysłów rozkwitł w naszym wspólnym ogrodzie. Bo być może ta wielość i różnorodność jest najlepszą gwarancją, że w świecie ciągłych przemian państwo nie zamknie się w pękającej skorupie starych przyzwyczajeń. Jeśli ktoś obawia się chaosu, niech pamięta słowa Seneki o rozwadze. Kto wiedzie ród w przyszłość, powinien mniej się bać rzekomego rozdrobnienia, a bardziej lękać się utraty zaufania ludzi spragnionych zmian. To wystarczający powód, by spuścić z tonu i obniżyć próg, który dziś przypomina barykadę przeciw nowemu życiu. Pozwólmy sobie na wspólny krok naprzód. Niech żyje różnorodność. Niech baronowie poszerzą krąg zaproszonych. Niech każdy, kto wierzy w ideę Dobra Wspólnego, ma szansę upomnieć się o wysłuchanie. Tego przecież oczekują obywatele, gdy wypełniają kartę wyborczą z nadzieją na lepszy świat. Bez tej gotowości do otwarcia drzwi, z naszego wyboru, baronom pozostanie tylko pies ogrodnika i pusty stół.

Zatem grajmy w otwarte karty i nie róbmy z subwencji narzędzia do wykluczenia wszystkich spoza wąskiego kręgu. Bez takiej zmiany słowa o trosce i służbie publicznej brzmią podejrzanie, a obywatele w końcu zapytają, dlaczego słowa i czyny się rozmijają. Mamy chwilę, by to zmienić. Nie zmarnujmy jej. Wpuśćmy tych, co czekają za progiem i pozwólmy im mówić. Bo gdy w grę wchodzi dobro ludzi i ich poczucie sprawczości, nie ma nic bardziej przekonującego niż danie szansy tym, którym dziś pies ogrodnika chciałby zatrzasnąć drzwi przed nosem. Jeśli polityka naprawdę jest sztuką możliwości, to nie powinna ograniczać się do wąskiej garstki sytych. Spróbujmy zaufać idei, że poszerzona scena publiczna sprzyja odważniejszym projektom. W ten sposób wspólnie wypracujemy lepszą umowę społeczną, ciepłą i otwartą dla każdego, kto pragnie dorzucić swój pomysł do kociołka zwanego przyszłością. Nie ma powodów, by wciąż warczeć i wyganiać innych od stołu. Niech polityka nabierze kolorów i zaprosi do współpracy więcej osób niż dotąd. Niech pies ogrodnika wreszcie odpocznie. Bezpieczniej i zdrowiej będzie dla nas wszystkich, gdy każdy głos otrzyma choćby maleńki kawałek ciasta, bo przecież to wspólne dobro smakuje najlepiej wtedy, gdy nie jest zmonopolizowane przez jedno stado od lat przyzwyczajonych do tej samej miski.