Czasem wystarczy jedno spojrzenie, by dostrzec w oddali stare mury, które od pokoleń przechowują sny o potędze i wciąż pragną narzucać reguły gry, gdy tymczasem ludzie potrzebują nowego światła i oddechu w przestrzeni publicznej. Ktoś kiedyś porównał samorząd do pewnego kocura w słynnym eksperymencie, który to niby żyje i nie żyje jednocześnie, co uroczo ilustruje nasze lokalne władze prężne w deklaracjach, a nieruchome w działaniu.

Tak rodzi się przekonanie, że oto mamy scenę szykowaną pod feudalny spektakl rozciągnięty na dekady, z tymi samymi twarzami i nazwiskami, które niezmiennie pieczętują umowy, obsadzają kluczowe stanowiska i wciąż obiecują wielką zmianę, choć nic się nie zmienia. Niby wprowadza się dwukadencyjność, a jednak korupcja i kumoterstwo nie znikają, bo nie o prosty zabieg prawny chodzi, lecz o drobiazgowe mechanizmy kontroli i przejrzystości, które od lat kurzą się w kącie.
Gdzieś w tym wszystkim ginie prawo obywatela do postawienia na kolejny raz tego samego lidera, jeśli on akurat sprawdza się znakomicie albo do usunięcia go bez sentymentu, gdy ludzie mają dość jego żenujących występów. Aby przybliżyć horyzont sprawy, warto zajrzeć za kulisy lokalnej sceny, gdzie wójt staje się panem na włościach, korzystając z przywilejów przypominających uprzywilejowaną kastę dawnych lat.
Wieloletnie rządy jednych i zaskakująco szybka wymiana innych tworzą zadziwiający koloryt, jakby ktoś wymieszał delikatność jedwabiu z ciężkim młotem gotowym do wyegzekwowania posłuszeństwa. W tym całym zawirowaniu politycy i działacze najwyższych szczebli spoglądają na samorządowców z protekcjonalnym uśmieszkiem, dopatrując się w nich jedynie zaplecza personalnego dla centrali.
Niektórym wciąż się zdaje, że można swobodnie majstrować przy społecznych prawach wyborczych, niczym przy drobnej śrubce w gigantycznej maszynerii, zapominając, że oto Dobro Wspólne ulega zatraceniu w sporze o to, co jest najlepszym lekarstwem na lokalne patologie. Seneka przypominał, że prawdziwa mądrość karmi się odpowiedzialnością wobec wspólnoty, a przecież właśnie tę odpowiedzialność możemy odzyskać, jeśli zbudujemy nową umowę społeczną opartą na szacunku do samorządności, nie na wątpliwych limitach wyrządzających więcej szkody niż pożytku. Niczym outsider, który wsuwa się między utarte slogany i pytania, warto rzucić bon mot o treści wzbudzającej dreszcz: lepiej upić się rosołem, niż przedawkować ustawy skrojone na polityczne widzimisię. Wszystko w nadziei, że ci, którzy z uśmiechem głoszą hasła o odnowie demokracji, odważą się naprawdę wsłuchać w głos mieszkańców zamiast narzucać im barierę kadencji, która często odstrasza doświadczonych liderów i zmusza do rozpaczliwych roszad.
Niech to będzie zaproszenie do wędrówki w głąb bulwersującego fragmentu petycji, gdzie ze szczyptą sarkazmu i czułością wobec naszych wspólnych spraw mowa jest o tym, że sama dwukadencyjność nie uzdrowi chorego układu, jeśli za parawanem nie pojawi się przejrzysty system, mocne narzędzia kontrolne i wzajemne zaufanie do rozsądku obywateli.
Najtrudniejszy pierwszy krok, zróbmy go wspólnie, choćby po to, by zobaczyć, że za fasadą wielkich słów może kryć się maleńki folwark, gdzie wciąż kwitnie feudalna mentalność podlana strachem przed utratą przywilejów. W tej ciepłej, pełnej troski atmosferze zapraszamy do dalszego czytania i odkrywania, jak prawo wyborcze staje się w naszym kraju przedmiotem skomplikowanych sporów, a przecież mogłoby być prostym narzędziem wolności i odpowiedzialności.
Wierzymy, że wspólnymi siłami da się naprawić relację między obywatelem a władzą, aby nikomu nie przyszło na myśl dobijać żywotnego kocura, którego życie zależy od otwarcia tak przykurzonej skrzyni.