Rozgrzana promieniami letniego słońca wiejska droga czasem zwodzi swoim spokojem, a łagodny zapach ziół potrafi ukryć wszelkie odstępstwa od porządku. Niewidoczna dla oka i bagatelizowana przez wielu biomasa, czyli wszelkie organiczne pozostałości pochodzące z produkcji roślinnej i zwierzęcej, zyskuje tymczasem na znaczeniu, gdy odkrywamy, jak trudne konsekwencje niesie nieodpowiedzialne pozbywanie się odpadów. Nie chodzi wyłącznie o stogi słomy, które nazbyt często zalegają w rowach, ani o worki z trawą w pobliskim zagajniku, ale o całą gamę substancji przenikających do gleby i wody, gdy ktoś z uporem tłumaczy, że wszystko, co się wytwarza, pozostaje wyłącznie jego prywatną sprawą.

Pojawia się tu różnorodność postaw. Część osób tęskni za dawnym spokojem, w którym każde gospodarstwo samo sobie radziło z obornikiem, a część domaga się większej kontroli i surowszych sankcji, bo słusznie zauważa niepokojące skutki przenikające do środowiska i zdrowia ludzi. Jedna osoba stawia na tradycję i romantyczne założenie, że natura poradzi sobie ze wszystkim, inna przypomina wyniki badań potwierdzających alarmujący wzrost skażenia wód gruntowych.

Tak rodzi się stan napięcia, który niekiedy zamienia cichą polną scenerię w prawdziwe pole sąsiedzkich bitew. W pewnym sensie każdy ma rację gdyż niepohamowana biurokracja bywa uciążliwa, ale niszczenie gleby na pokolenia, tylko dlatego że można beztrosko wyrzucić nadmiar, jest karygodne. W oryginalnym duchu wzywa się do stawiania oporu tym, którzy cynicznie omijają obowiązki, sprytnie wykorzystując ustawowe wyłączenia oparte na pustych deklaracjach.

Jednocześnie istnieje warstwa głębszych refleksji, którą przynosi nowoczesna nauka. Odkrywa ona zagrożenia czające się w drobnych aktach lekceważenia i podkreśla, że zanieczyszczenie środowiska nie dokonuje się w ułamku sekundy, lecz kumuluje w dłuższym procesie. Tę samą atmosferę przejmują spory sąsiedzkie, z pozoru błahe, aż do chwili, gdy dochodzi do zalania cudzych piwnic albo codziennego wdychania smogu pochodzącego z hałaśliwego warsztatu stolarskiego.

Brak precyzji w zarządzaniu własnym terenem przenika w cudze życie i niszczy delikatną równowagę na granicach działek. W takim momencie na scenę wkracza prawo, które próbuje ustalić, na czym polega owa przeciętna miara znoszenia uciążliwości. Z jednej strony mieszkańcy naciskają na gminę i oczekują zdecydowanych kroków, z drugiej przedsiębiorcy i rolnicy patrzą na to podejrzliwie, bo nowe przepisy potrafią czasem zdusić wolę rozwoju.

Potrzebny jest mądry samorząd lokalny, potrafiący stać się autentycznym gospodarzem na swoim terenie, aby – bez popadania w biurokratyczny szał – zachować wyczucie i skutecznie wyłuskiwać naruszenia dobra wspólnego. Niektóre gminy marzą o tym, by móc żwawiej działać, wprowadzać lokalne mediacje i zadbać o czystość wód, zapobiegając codziennym kłótniom i monotonnym sporom, które eskalują do nieproporcjonalnych rozmiarów. Inne wolą ograniczać się do minimum, obawiając się, że dodatkowe prerogatywy tylko wzmocnią lokalne układy i władzę kilku osób zarządzających dotacjami.

Nikogo nie zadowala jeden szablon, ponieważ regiony mają różne tradycje i odmienne oczekiwania. Jedni wyobrażają sobie nowoczesne biogazownie i kompostownie, które staną się chlubą gminy, drudzy wzruszają ramionami, radząc, by nadal polegać na metodach z minionej epoki. Przy okazji padają głosy, że przecież w interesie rolników leży dbanie o jakość gruntów i minimalizowanie strat, bo to narzędzie ochrony przyszłych zysków.

W tle pobrzmiewa szept przypominający, że w braku refleksji tkwi niebezpieczeństwo banalnego zła, o którym Hannah Arendt pisała, iż rodzi się wówczas, gdy człowiek bezmyślnie podąża wydeptaną ścieżką i przestaje dostrzegać konsekwencje działań. Warto więc spojrzeć na wszystkie elementy tych sporów jak na złożoną sieć relacji, w której człowiek musi wziąć odpowiedzialność nie tylko za intencje, lecz przede wszystkim za skutki podejmowanych czynów. Samorząd staje tu przed wyborem, czy podjąć trud rzetelnego rozstrzygania i położyć kres destrukcji gleby oraz sąsiedzkim animozjom, czy raczej wycofać się, a tym samym przypieczętować rosnące w regionie ukryte niezadowolenie i rozwój cichych praktyk szkodliwych dla środowiska.

Pojawia się pokusa wskazania jedynej słusznej drogi, lecz historia uczy, że w każdej gminie i każdym powiecie realia wyglądają inaczej. Często zderzają się marzenia o szybkim wzroście gospodarczym z perspektywą piętna, jakie niefrasobliwe składowanie odpadów odciśnie na wielu dekadach. Ścierają się też poglądy zwolenników wolnego rynku, optujących za minimalnym wtrącaniem się samorządów w swobodę właścicieli, ze stanowiskiem osób podnoszących alarm o zatruciu wód i smrodach zatruwających sąsiedztwo.

Podobnie wygląda odwieczny dylemat o ewentualnym przywileju do prowadzenia uciążliwych warsztatów w sercu spokojnej wsi. Jedni nie mogą znieść szczęku maszyn przez całą dobę, drudzy błyskawicznie wystawiają argumenty o miejscach pracy. Każdy pragnie zachować komfort, a przecież i wolność gospodarczą kusi, by pozostawić właścicielom wolną rękę.

Zdecydowana wiara w rozwój przyciąga potencjalnych inwestorów, a jednocześnie wzbudza nieufność u tych, którzy codziennie słyszą silniki i czują zapachy spoza normy. Konfrontacja trwa i rozgałęzia się o kolejne pomysły. Ktoś proponuje nowe regulacje, w myśl których gmina stanie się sędzią, policjantem i mediatorem. Ktoś inny próbuje szermować wizją, że własność prywatna to sanktuarium, do którego władza nie powinna mieć dostępu. Z jednej perspektywy nadmierna ochrona środowiska jawi się jako klucz do przetrwania, z drugiej potrafi zabić ducha przedsiębiorczości i wiążę się ze żmudnymi procedurami.

Nikt nie ukrywa, że sporym ryzykiem jest przekazanie samorządom licznych uprawnień do kontroli, bo silna lokalna władza bywa podatna na wszelkie układy i korupcję. Jednocześnie niedostateczna ingerencja oznacza przyzwolenie na lekkomyślność, która bardzo szybko obraca się w rozgoryczenie lokalnych społeczności.

Miłość do ziemi bywa oślepiająca, jeśli przesłania realne skutki rozsiewania biologicznego chaosu. Ten okrutny, a zarazem ciepły obraz ciśnie się na usta, kiedy widzi się kontrast między subtelnym pejzażem a rzeczywistością, w której się odkłada gnijące resztki lub zalewa pola toksyczną gnojowicą. Przyjazne nastawienie i zaangażowanie w obronę przyrody u niektórych budzi nadzieję, u innych lęk, że wytknie im się każdy błąd.

Hermeneutyka nauk humanistycznych podpowiada, że sens kształtuje się poprzez dyskusję i interpretację. Nie chodzi wyłącznie o prawnicze definicje immisji czy przepisy o gospodarowaniu odpadami, ale o troskę o świat, w którym przypadek sąsiedzkiej sprzeczki potrafi prowadzić do społecznej gorączki.

Rozbieżności poglądów rozkwitają szczególnie tam, gdzie jedna rodzina chce spać spokojnie, druga nocami prowadzi warsztat, a trzecia hoduje dziesiątki zwierząt egzotycznych. Poprzez proces docierania do sedna każdy może dostrzec, że lokalne spory nie są błahostką, lecz odzwierciedleniem szerszych dylematów o granicy wolności i zobowiązaniu do zachowania dobra wspólnego. Nauka wyjaśnia i szuka rozwiązań z podobną namiętnością, z jaką poszczególne strony sporu pragną uzasadnić własne racje. Biolodzy dostarczają dowodów na to, jak groźne dla ekosystemu jest składowanie nieczystości, ekonomiści wskazują na nieopłacalność doraźnych rozwiązań, filozofowie uwypuklają moralną odpowiedzialność, a socjolodzy przestrzegają, że zła atmosfera w sąsiedztwie promieniuje na całe pokolenia.

Próba rozwiązania tej łamigłówki prowadzi do wizji przyszłości, w której społeczność wybiera jedną z dróg. Rekomendujemy większe kompetencje gmin i surowe kary za szkodzenie środowisku lub większą swobodę i nadzieję, że każdy sam zrozumie swoje obowiązki.

Widmo możliwej alternatywy bywa uroczo kuszące. Dzięki technologiom powstają superkompostownie i instalacje do fermentacji beztlenowej, neutralizujące uciążliwe zapachy oraz likwidujące problemy. Bywa też mrocznie ostrzegawcze, gdy przypomina o gminach, gdzie słabe regulacje stworzyły okazję do rozwoju nielegalnych wysypisk i spowodowały zatrucia wód gruntowych. Nikt nie zamierza rozstrzygać, która ścieżka jest lepsza, bo każda ma mocne i słabe strony, a przenikająca je różnorodność interesów budzi w czytelniku niepokój i zarazem ekscytację.

Istotę problemu stanowi świadomy wybór, którego dokona dana społeczność, biorąc na siebie odpowiedzialność w imię trwałego dobra. Składowanie biomasy i rozmaitych odpadów to pozornie tylko kwestia przydomowych kopców czy skrytych za stodołą worków, ale za tym stoją niebagatelne konsekwencje prawne, ekonomiczne i moralne. Echa tych rozterek rozbrzmiewają dookoła z podobną intensywnością jak stare skrzypnięcie drzwi w opuszczonej stodole, a jednak w rękach samorządów i obywateli leży decyzja, czy z tego skrzypnięcia narodzi się melodia współpracy, czy raczej kakofonia roszczeń.

W słowach Arendt kryje się ostrzeżenie, że brak refleksji może niepostrzeżenie uruchomić lawinę konsekwencji, których nikt nie chciał i nikt nie planował, a przecież wynikają one z naszej obojętności. Wszystko jest w stanie płynnej zmiany, a przytomne zrozumienie tego procesu pozwala wyłowić nadzieję na mądre gospodarowanie i pokojowe współistnienie. Inaczej bywa w świecie, który postanawia ignorować znaki ostrzegawcze, zbywając je lekceważeniem i kabaretowym dowcipem.

Entuzjazm dla rosnących kompetencji samorządu potrafi zderzyć się z obawą przed nadmierną koncentracją władzy w lokalnych rękach. Ten, kto stoi na stanowisku, że gmina powinna wszystko kontrolować, słyszy głośne głosy apelujące o zachowanie swobody w najbliższym otoczeniu. Wewnętrzna gra opinii raz jeszcze poszerza horyzont, oddając w ręce czytelnika decyzję, do kogo bardziej się przychylić i w jaki sposób troszczyć się o człowieka i środowisko, które zawsze wzajemnie na siebie oddziałują. Wspólne dobro wymaga odrobiny empatii, a jednak nie każdy gotów jest ponosić jej koszty. Z jednej strony można rozpłynąć się w ciepłej wizji harmonijnego współżycia i efektywnego rozwiązywania problemów przez gminne struktury, z drugiej pobrzmiewa podejrzenie, że tam, gdzie zbyt dużo władzy, rodzi się plątanina interesów.

Ktoś woli skromną, nienarzucającą się rolę administracji, ktoś inny z zapałem stawia na przywództwo lokalnych liderów. Każda z tych postaw ma w sobie pewną siłę i pewne ograniczenie. Felieton spina tę różnorodność przekonań w jedną dynamiczną całość, w której jednak czuć ciepłą serdeczność względem człowieka i środowiska. Pojawiają się więc uśmiechy zrozumienia, kiedy ktoś opowiada, jak chciał ukryć stos obornika za stodołą sąsiada, a zarazem wyczuwalne są iskry niepokoju, gdy słychać, że woda w studniach ma nienaturalny kolor. Przed czytelnikiem otwiera się panorama sporów o umowie społecznej.