Z perspektywy nauk politycznych mechanizm progów wyborczych w Polsce, zwanych klauzulami zaporowymi, jawi się jako wątły kompromis pomiędzy rozłożystym ideałem reprezentacji a chłodnym pragnieniem zachowania sprawnego rządzenia. Przyjęcie w 1993 roku zasad, które nakazują partiom i koalicjom zdobycie minimalnego odsetka głosów w skali całego kraju, przyniosło wówczas ulgę tym, którzy po doświadczeniach wyborów 1991 roku byli zmęczeni niekończącym się ciągiem negocjacji i trudnościami w budowaniu stabilnych koalicji.

W istocie progi na poziomie 5% (8% dla koalicji) nie były wymysłem egzotycznym, bo świat polityczny już dawno temu wpadł na pomysł, że nadmierna fragmentacja potrafi udusić się we własnej skłonności do kłótni. Pozbawiono jednak tym samym części obywateli poczucia, że ich głos i wybór mogą faktycznie przełożyć się na mandat.
Dziś stajemy w obliczu wątpliwości, czy ten mur nie jest już zbyt wysoki, czy nie paraliżuje przypływu nowych idei, uniemożliwiając odświeżenie politycznej krwiobiegu.
Obrońcy surowych progów wskazują, że bez takiej zapory Sejm ponownie mógłby przypominać czasy, gdy drobne komitety po jednej lub dwóch osobach musiały lawirować w labiryncie trudnej współpracy rządowej. Zwolennicy obniżenia progu twierdzą jednak, że zagrożenie chaosu bywa wyolbrzymiane, a wielkie partie czerpią z tej bariery korzyści, bowiem nikt im nie zagraża od spodu. W istocie w ostatnich dekadach Polska stała się areną niemal dwubiegunowego teatru, gdzie jedynie wielkie bloki mają realną szansę sięgnąć po władzę. Mniejsze inicjatywy albo wchodzą w koalicyjne mariaże, którym często towarzyszy zacieranie tożsamości, albo zostają na marginesie, bez choćby pojedynczego mandatu. Nie jest to sytuacja wyjątkowa w świecie demokracji proporcjonalnych, wystarczy spojrzeć na Niemcy, Turcję czy Izrael, a jednak pozostaje pytanie, czy w polskich warunkach nie czas zmienić tę optykę i postawić na większą różnorodność parlamentarną. Można argumentować, że dorobiliśmy się już na tyle dojrzałej kultury politycznej, by obniżyć próg z 5% do 4% lub nawet 3%, i że nie musi to od razu prowadzić do sytuacji, w której w Sejmie zasiądzie legion komitetów.
Nie brakuje głosów przypominających, że polskie wybory w 1991 roku przyniosły aż 29 ugrupowań w Sejmie, co skutkowało chaosem i wielomiesięczną drżączką rządu. Panuje jednak przekonanie, że współcześnie taka katastrofa raczej się nie powtórzy, bo media społecznościowe i większa świadomość społeczna sprzyjają samoorganizacji wyborców.
Kluczem jest wyważenie poziomu progu tak, by do parlamentu wchodziły nie mikroskopijne kliki, a jednak wciąż dało się usłyszeć pluralistyczne głosy. Model od 7 do 11 ugrupowań w izbie wydaje się zdaniem wielu znawców optymalny, bo zachowuje konieczność dialogu i kompromisu, jednocześnie ograniczając groźbę niekończących się przepychanek czy rozdrobnienia, które mogłoby zablokować każdą próbę reform.
Te rozważania odzwierciedlają międzynarodowe trendy. W Turcji próg 10% okazał się surowym biczem, eliminującym mniejsze czy regionalne partie z parlamentu, w Izraelu z kolei wystarcza 3,25%, dając sporo miejsca na egzotyczne sojusze, a jednak jednocześnie narażając rządzących na powtarzające się kryzysy. Pomiędzy tymi biegunami istnieje szeroka przestrzeń, w której sensownie można się poruszać, niczym tancerz na granicy dwóch nurtów.
W Polsce jest jeszcze inny aspekt. Nie chodzi wyłącznie o jednolity próg. Mamy dwie stawki, 5% dla partii i 8% dla koalicji, co zmusza mniejsze formacje do karkołomnych zabiegów w ostatniej chwili, kiedy ważą się koalicyjne listy i można pogubić gdzieś po drodze wyrazistość ideową. W efekcie część obywateli, która z przekonaniem oddaje głos na jakąś niszę społeczną, ekologiczną czy regionalną, ostatecznie bywa pozbawiona realnego wpływu na rozkład mandatów. Narasta więc poczucie, że Sejm to zamknięty klub, gdzie wciąż triumfują starzy zawodnicy w nieco odmalowanych kostiumach. Czy jest to dobra recepta na przeciągający się społeczny podział na MY i WY, na ciągłe emocje, na polaryzację, która przenika do najdrobniejszych obszarów życia publicznego? Wydaje się, że właśnie głębsza reprezentacja zapewniłaby wyciszenie konfliktów, bo różnorodność partyjna pozwala na budowanie alternatywnych większości, skłonnych do okazyjnej współpracy. Gdy w parlamencie istnieje szeroki wachlarz poglądów, partie nie mogą zamknąć się we własnych bańkach i są zmuszone negocjować.
Krytycy, przyzwyczajeni do obecnego stanu rzeczy, przestrzegają przed wywołaniem burzy. Twierdzą, że koalicje mogą stać się tak rozbudowane, iż sparaliżują proces legislacyjny. Ale czy nie obserwujemy już takiego paraliżu przy dwóch czy trzech dużych blokach, które zamiast budować koalicję raczej toczą wojnę na wyniszczenie? Może więc w wielogłosie łatwiej o porozumienie, gdy pojedyncze ugrupowania odważą się przemawiać we własnym imieniu, a ich głos rzeczywiście coś znaczy, bo sejmowa arytmetyka staje się bardziej elastyczna. W tym tkwi sedno postulatu obniżenia progu. Chcemy uniknąć iluzorycznego wyboru między jedną blokową formacją a drugą, rezerwując w Sejmie miejsce także dla ugrupowań zdobywających kilka procent. Wystarczy czasem osiągnąć te 3% czy 4%, by zyskać pewną reprezentację, niekoniecznie liczną, lecz dość słyszalną, aby wnieść do dyskusji nowe wątki i lepiej odwzorować fakt, że kraj o tak zróżnicowanym społeczeństwie wymaga od polityki czegoś więcej niż dwóch twarzy.
Pora zatem, by ustawodawcy rzeczywiście zadali sobie pytanie, czy obecna bariera nie stała się przestarzałą relikwią, w której najwyższą stawką jest utrzymanie władzy przez kilka wciąż tych samych bloków. Zbliżają się kolejne wybory, a w licznych wystąpieniach mowa o woli narodu, suwerenności i trosce o dobro kraju. Jeśli głos ludzi ma rezonować w parlamencie, może najwyższy czas ośmielić się i obniżyć ten próg, aby otworzyć drogę dla nowych sił politycznych, które chcą odpowiedzialnie współtworzyć państwo. Ma to sens zwłaszcza teraz, gdy minął rok i władza obiecała wkroczyć na ścieżkę konkretnych decyzji. Polacy przyglądają się temu i oczekują czegoś więcej niż procedur w nieskończoność. Ani argument o rzekomym blokowaniu podpisu przez prezydenta, ani obawa przed zmianami nie powinny stanowić dziś wymówki. Wystarczy odrobina odwagi i rozumnego spojrzenia na fakt, że bardziej pluralistyczny Sejm jest w stanie wzbogacić debatę, złagodzić polaryzację i przywrócić wiarę obywateli w siłę ich głosu. Jeśli to nie jest wystarczająca motywacja, trudno już znaleźć argument silniejszy niż ten, że władza, szczycąc się służbą publiczną, powinna oddać obywatelom pełniejszą kontrolę nad kształtem sceny politycznej.
Nie uchylajmy się zatem od wdrożenia reformy, która od lat czeka na zmiłowanie. Miejmy odwagę uczyć się od tych krajów, które znalazły własną receptę i nie zamknęły drogi nowym ruchom społecznym. Jeśli naprawdę troszczycie się o państwo, czas przełożyć słowa w czyn. Nie odkładajcie już w nieskończoność tej możliwości wzmocnienia demokracji. Reforma ordynacji wyborczej to nie kaprys, lecz kwestia rzetelnego dowodu na to, że wspólne dobro, nie zaś koniunkturalny interes, kieruje działaniami rządzących. Jeśli okaże się, że i tym razem prawo pozostanie nieruszone, suweren może w przyszłych wyborach inaczej spojrzeć na kwestię zaufania i ocenić czy warto było powierzać mandat tym, którzy obiecywali tak wiele, a zrobili tak niewiele. Progi zaporowe, czy na poziomie 5%, czy nawet 3%, to jednak coś więcej niż sucha statystyka, progi to brama do Sejmu, przez którą przejść powinni ci wszyscy, którzy zdobyli wystarczające poparcie obywateli, by móc choć przez moment wnieść do parlamentu swój głos. Jeśli przestajemy się tego głosu lękać, pozostaje jedynie uczciwie zająć się naprawą reguł, które powinny służyć właśnie nam wszystkim.