Praca w Polsce niejedno ma imię. Są umowy kodeksowe, są pozakodeksowe, jest samozatrudnienie i B2B. Gąszcz przepisów, gąszcz form, a wszystko to wymaga sążnistych analiz, zastępów HR-owców, sądów, PiPów, a przede wszystkim – pieniędzy. Przywykło się uważać, że stara dobra kodeksowa umowa o pracę jest szczytem marzeń każdego świadczącego pracę, bowiem najlepiej chroni jego prawa. Jednak rzeczywistość przegoniła śmiałe wyobrażenia rządzących o szczęściu ludu pracującego miast i wsi, a ponieważ kodeks pracy nijak do tej rzeczywistości nie przystaje – ona ze wszystkich sił próbuje go ignorować.

By zapobiec narastającemu chaosowi – bo tak fajnie nie tylko u nas – Komisja Europejska określiła świetlany cel: wprowadźmy jednolity kontrakt pracy, minimum wspólne dla wszystkich państw UE! Wpiszmy ten cel w misterny plan odbudowy po pandemii! Wytyczmy kamienie milowe i niechaj przez nie prowadzi ścieżka ku pracowniczej szczęśliwości! By nie było, że po raz kolejny wprowadzamy regulacje, które nie budzą entuzjazmu, zbadajmy oddziaływanie przyszłej zmiany, uzasadnijmy cel potrzebą!
I tak oto Polska weszła na ścieżkę odbudowy i postępu również w dziedzinie prawa pracy. Pamiętna zgoda Premiera RP Matusza Morawieckiego na uczestnictwo Polski (pod wieloma warunkami) w Planie Odbudowy z lipca 2020 roku doprowadziła do sformułowania polskiego KPO, a w nim – do wytyczenia kamieni milowych w poszczególnych, wymagających odbudowy i wzmocnienia, sferach życia społecznego i gospodarczego. A wszystko to za miliardy tanich pieniędzy. Proste? Proste!
Otwarto więc szuflady, wyciągnięto z nich i odkurzono stare (i mniej stare) pomysły, opisano i stworzono KPO. Niestety, w Ministerstwie Rodziny i Polityki Społecznej, z szuflady wypełzła głęboko tam schowana, wygumkowana nawet z nazwy Ministerstwa – PRACA, a zaraz za nią – jednolity kontrakt pracy. Posadzono go na kamyku pod nazwą A54G (fani Gwiezdnych Wojen zapytają zapewne: a czemu nie R2D2?), zbadano i tyle było. Okazało się bowiem, że zgodnie z badaniami jednolity kontrakt pracy nikomu w Polsce potrzebny nie jest.
Tak więc kamyk zatopiono, a razem z nim nie tylko jednolity kontrakt pracy, ale i samą pracę, jako przedmiot jakiejkolwiek refleksji. Dobrze przecież jest jak jest! A na bolączki polskiego rynku pracy jest, uwaga – Państwowa Inspekcja Pracy. Ją więc uzbroimy w narzędzia, niechaj biega po opłotkach, wszczyna kontrole, dokonuje przemiany wody w kodeksowe wino! Taki plan. I kto za to zapłaci? Ano pan przedsiębiorca. I pani też. I każda osoba przedsiębiorcza również.
A za 10 lat, gdy dawno już nie będzie obecnych decydentów, gdy przyjdzie wypłacić emeryturę legionom samozatrudnionych, których, co prawda, udało się uszczęśliwić przekształconą z B2B umową o pracę, ale tylko na pół roku, bo przedsiębiorcy, co ich zatrudniali, uciekli ze sfery przedsiębiorczości do sfery szarej, okaże się, że płaci państwo. To samo, które teraz nie miało odwagi zająć się pracą na poważnie. To samo, które na podstawie badań przeprowadzonych na zatrważająco licznej próbie 22 osób, oświadczyło ustami Minister Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, że jednolity kontrakt zatrudnienia „nie jest odpowiedzią na bolączki polskiego rynku pracy”.
Szerzej o zatopionym kamieniu (milowym) i przyczynach jego zatopienia tutaj: