Cóż to za dziwa rosną na naszych polach, drogi Czytelniku, gdy parobek i wiejska dziewucha, ramię w ramię z rolnikiem, pochylają się nad kapustą, marchewką czy wiadrem pełnym malin, a próżno szukać pomiędzy nimi zrozumiałego dla ogółu kontraktu, co by to wspólne mozolenie w świetle prawa i przyzwoitości ustawił. Ach, gdybyż obietnice polityczne rosły na grządkach tak bujnie, jak chwasty w zapuszczonych sadach, wtedy to mielibyśmy Wielką Mowę Ustawodawcy w każdym kępie ziemi.

Tymczasem na próżno – raz na cztery lata wyhodują nam politycy wybory, ogłoszą cudowne plony w postaci kolejnych ustaw, ale nim zdążymy przetestować, czy w tym koszyku nie lęgnie się robak, kampania się kończy, a oni zwijają stragany obietnic szybciej niż babcia pomidory przed burzą. Od starego ludowe powiedzenie głosi: „Obiecanki cacanki, a głupiemu radość”, więc czego my jako naród, się jeszcze spodziewamy?

Mili Państwo, ponoć wymyślono kiedyś umowę o pomocy przy zbiorach – niby to nie praca, niby to nie zlecenie, niby to nie dzieło, a jednak czymś przecież jest, skoro rolnik nakazuje, a pomocnik w pocie czoła wykonuje. Ten model to dowcip prawny, w którym ustawa enumeratywnie wypisuje, które rośliny zasługują na zgłoszenie w KRUS, a które nie dostąpiły tego luksusu.

Proszę sobie wyobrazić tę kapryśną selekcję. Jabłka tak, pszenica nie, pomidory tak, kurki i zioła wedle widzimisię. Bo w końcu, czy parobek i łuskarka fasoli mają czas wnikliwie wertować przepisy, by wiedzieć, że pewne rośliny są godne ochrony, a inne nie?

I tu tkwi cały sęk. Ubezpieczenie wypadkowe jawi się jako kamień filozoficzny, z którego faktycznie może wypłynie złoto, ale raczej w formie jednorazowej jałmużny po wypadku, jeśli tylko wypadek zdarzył się przy roślinkach z listy objętej łaską ustawodawcy. A co, gdy pomocnik podniesie wiadro przy szparagach, co do których ustawa nabrzmiewa milczeniem? „Z próżnego i Salomon nie naleje”, a i KRUS nie przyzna świadczenia.

Trzeba przyznać, że w tej szaradzie najbardziej zadziwia brak skrupułów w przyznawaniu sobie zasług przez polityków. Kolejna reforma, kolejna poprawka, kolejne grzmiące wystąpienia w mediach, a skutek taki, że ciągle parobkowi łatwiej spuchnąć od cięć kosztów niż od zysku z bezpieczeństwa.

Sezonowa praca na wsi to ponad milion dusz uwijających się w polu niczym mrówki, dźwigających skrzynki, sortujących, szorujących, a w razie wypadku nierzadko pozostawionych samym sobie, bo ochrona bywa iluzoryczna.

I wtedy nagle słyszymy zapewnienia, że oto jest akt łaski od państwa, abyś, człowieku, mógł się ubezpieczyć i spać spokojniej. Tylko że stawki składek potrafią zaskakiwać swoją sumarycznością, zaś świadczenia znikomością, a już o dzieci rolnika prawo łaskawie nie pyta, choć same dzieci sezonu nie wybierają i też często w gospodarstwach pomagają, czasem wbrew przepisom i logice. Politycy zdają się stosować przysłowie: „Gdzie diabeł nie może, tam ustawę pośle”, byleby tylko uspokoić media i wyborców, a potem – jak zwykle – cicho sza.

W gruncie rzeczy, gdy tak spojrzeć na tę naszą umowę o pomocy przy zbiorach, łatwo pomyśleć, że pańszczyzna, co do której mamy historyczne urazy, była przynajmniej jawnym jarzmem. Dziś zaś nikt nie powie wprost, że to współczesna forma zależności ekonomicznej, która pięknie brzmi w telewizyjnym wywiadzie, ale w praktyce głównie pozwala chwalić się rzekomą troską o bezpieczeństwo żywnościowe.

Politycy przekonują nas, że przecież bez tych sezonowych rąk do pracy zabrakłoby owoców na bazarze i pomidorów w supermarkecie, jednak milczą o tym, jak często owa troska kończy się na lansie w telewizji.

Państwo śpi spokojnie, dopóki do KRUS nie wpływa zbyt wiele reklamacji. Rolnik robi, co może, aby nie tracić czasu na papierologię. Parobek czy dziewucha na wsi cieszą się, jeśli w ogóle dostaną parę groszy i dach nad głową, choć i to w czasach galopujących cen bywa pyrrusowym zwycięstwem.

Politolog czy socjolog spojrzy i rzeknie. Ot, system idealny, gdzie wszyscy są zadowoleni. Do czasu kolejnego wypadku, który ujawni, że enumeratywny katalog roślin nie objął akurat tej szklarni, w której się nieszczęśnik wywrócił.

Jest w tym jakiś tragikomiczny posmak. Tak jakbyśmy woleli moralne równanie do zera, byleby nic nie zmieniać, bo jeszcze trzeba byłoby sensownie skontrolować rozliczenia podatkowe, wprowadzić rzetelne normy bhp i przyznać bez ogródek, że praca to praca, a nie pomoc.

No ale przecież nikt nie chce podcinać gałęzi, na której siedzi, zwłaszcza gdy gałąź ta jest podsypywana budżetowym wsparciem danej partii i polityka, co to hołubi swoich wyborców – rzecz jasna, do chwili, gdy wyniki głosowania zostaną ogłoszone.

Kto by się wtedy przejmował losem parobków i wiejskich dziewuch? Kto dociekał, czy ktoś zarobił tyle, by starczyło na leczenie kręgosłupa, kiedy noga się powinie przy zjeżdżaniu z przyczepy?

„Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” – można by rzec, patrząc na liczbę urzędów i instytucji, które powinny dbać o interes osób sezonowo zasilających nasze kosze owoców i warzyw.

Najwyższy czas, by przypomnieć rządzącym i ich urzędniczym zastępom, że to oni, opłacani z publicznych pieniędzy, mają obowiązek budować Dobro Wspólne, dbać o przejrzyste prawo i chronić słabszych uczestników rynku. Zamiast w nieskończoność wygrzewać się w blasku telewizyjnych jupiterów i przerzucać odpowiedzialność na odpowiednią nowelizację w niedalekiej przyszłości, mogliby wreszcie powiedzieć jasno, że albo uczciwie regulujemy tę kwestię, albo bierzemy na siebie polityczny koszt nieróbstwa.

Tyle że, jak mówi porzekadło, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą głowę.

Czy kolejna ekipa rządząca posiądzie dość rozumu i serca, by naprawić system oparty na doraźności i braku konsekwencji? A może znów otrzymamy przedwyborcze gruszki na wierzbie, które niczym znikający punkt na horyzoncie nieuchronnie rozpłyną się w codziennym politycznym zgiełku?

Na te pytania musi odpowiedzieć nie tylko ta czy inna partia, ale i każdy z nas, szarych zjadaczy chleba. Jeśli bowiem nie domagamy się od rządzących konkretnych działań, to sami kopiemy sobie przysłowiowy dołek, z którego trudno się wygramolić.

Żywimy nadzieję, (nie bronimy i nie żywimy) że starczy nam odwagi, by zrobić użytek z narzędzi obywatelskich i sprawić, że kolejne ustawy nie będą jedynie kuglarskim numerem. Pamiętajmy, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu – więc czas na realne zmiany tu i teraz.

Bo gdzie kończy się prawo i roztropność, tam zaczyna się upokarzająca cisza, w której parobek i dziewucha stają się jedynie maszynami optymalizacji kosztów. A przecież w sercu polskiej wsi wciąż tli się nadzieja, że i parobek, i dziewucha mogą być wolnymi ludźmi. No, chyba że zadowolimy się powrotem do nowoczesnej pańszczyzny, bo przecież wciąż rozlega się echo sarkastycznego skandowania: „Służ, a będą cię chwalić; wypadnij z rytmu, a i z roli wypadniesz.”

Tylko czy o taką Polskę walczyli nasi dziadowie?