Nadszedł moment, by zatrzymać się w biegu i spojrzeć na parlamentarne ławy, które dla jednych urastają do rangi tronu, a dla innych są tylko przystankiem w drodze ku pełnemu uczestnictwu w życiu publicznym. Kto zasiada na tych miejscach i czy powinien czynić to przez dziesięciolecia, nieprzerwanie pielęgnując marzenia o władzy absolutnej bez końca i rozgrzeszenia. Zdarza się, że polityk, który kiedyś rozniecając iskrę zmiany, umiał porwać za sobą tłumy, po wielu kadencjach porusza się wyłącznie po znajomych korytarzach, kryjąc się w bezpiecznej rutynie okrzepłych układów. Tam, gdzie obiecywał odwagę, wyrasta mglisty oportunizm. Tam, gdzie niegdyś szukał dynamiki społecznej, wyrasta siwy dym długotrwałych przyzwyczajeń.

Stary pies w ulubionym fotelu, mówią niektórzy z przekąsem, choć takiego porównania lepiej pewnie unikać, by nie urazić starych psów. Jednak władza, która trwa bez przerwy, zastępuje demontaż geriatrycznego skostnienia przyzwoleniem na nieśmiertelność.
Dobro wspólne wymaga świeżych wiatrowych porywów, niezbędnych do zrównoważenia ciężaru argumentów i interesów, które zawsze rosną w siłę tam, gdzie jedna osoba bez kontroli może latami pielęgnować własne przywileje. Wieloletnie rezydowanie w sejmowych ławach i samorządowych urzędach napełnia jaźń reprezentanta poczuciem świętego prawa do stołka. Dlatego tak wielu wzdryga się na myśl o dwukadencyjności i tak zaciekle broni koncepcji parlamentarzysty jako zawodu całego życia, w którym kolejne pokolenia czekają na swoją kolej aż do zapomnienia, wypalenia lub śmierci z przepracowania. Czy można mówić o wystarczającej wymianie pokoleniowej, kiedy ten sam poseł po czterdziestu latach zasiadania staje się żywym zabytkiem dawnej epoki, a pozostali członkowie społeczeństwa, młodsi i spragnieni zmian, pukają do drzwi gabinetów tylko po to, by usłyszeć, że nic się nie da zrobić, bo tak to już działa od zawsze.
Widać w tym obezwładniającą siłę nawyków i uprzedzeń, które oznaczają nie tyle polityczną stabilizację, ile stagnację. Ktoś przywołuje Stany Zjednoczone z dwiema kadencjami prezydenta, ktoś inny wskazuje Białoruś i północnokoreańską fortecę rodzinnych rządów, licząc, że kontrast wystarczy, by zrozumieć przewagi cywilizowanego świata. Lecz czy my sami, w sercu Europy, jesteśmy wolni od grzechów długotrwałej władzy, skoro na lokalnych szczeblach dotąd nie brakowało wójtów i burmistrzów z kadencjami równymi długością panowania monarchów z dawnych wieków. Skoro w parlamencie wciąż można doszukać się tytułowych nestorów, którzy z powodzeniem mogliby pisać podręczniki o tym jak ptaki polują na pisklęta, opowiadając, jak utrzymać się w grze przez kolejne dekady.
Z pewnym przymrużeniem oka można to zbyć słowami o niezmierzonej wartości doświadczenia. Czy jednak nieskończona liczba kadencji służy doświadczeniu, czy raczej rodzajowi politycznego kunsztu, w którym ważniejsze od kompetencji jest sprawne tkanie sieci powiązań i wzajemnych przysług. Czy brak rotacji nie tworzy barier dla młodszych, ambitnych społeczników i specjalistów, którzy mają ochotę pokazać, że można rządzić z głową i sercem, bez zbędnego obciążenia niereformowalnymi przyzwyczajeniami. Tymczasem w gabinetach, gdzie zasiadają demiurgowie politycznych list i sojuszy, decyzje często zapadają na zasadzie sympatii lub posłusznego trybu wykonywania rozkazów, a nie klarownych społecznych przesłanek.
Potrzebny jest pierwszy krok po śliskich kamieniach przez bród. Jeżeli mamy w sobie wolę budowy lepszego państwa, z uwzględnieniem świeżego spojrzenia, z wiarą w aktywną rolę obywateli, to dwukadencyjność wydaje się sensownym narzędziem, by uniknąć zawłaszczania władzy na dziesięciolecia. W dawnych czasach Rzymianie i Grecy wiedzieli, że rotacja jest kluczem do zachowania żywotności swoich instytucji. Dziś jest na to dowodem ustrój wielu współczesnych demokracji zachodnich, które strzegą się nadmiernego skostnienia. Salus rei publicae suprema lex esto, mawiał słynny mędrzec, zachęcając do stawiania dobra wspólnego na pierwszym miejscu. Nie ma w tym prostego przepisu na wszystkie bolączki, ale można odzyskać ufność w to, że odpowiedzialność za losy państwa nie jest dożywotnim biletem, a raczej naszą wspólną umową społeczną, która powinna opierać się na cyklicznej wymianie doświadczeń, zaangażowania i pasji.
Jedni żartują, że dwukadencyjność to zbyt krótki czas, by zrealizować wszystkie obietnice, a inni ripostują, że brak ograniczeń stwarza raczej zachętę do zaniechań i przerzucania terminów w nieskończoność. Na tle tego sporu jawi się jednak prosty fakt, że w polityce sprawowanej bez umiaru zbyt łatwo wyhodować patologie korupcji, nepotyzmu i ironicznego krzywienia ust na hasło dobro zwykłych ludzi. Dwukadencyjność nie jest lekarstwem na wszystkie choroby władzy, ale stanowi szczepionkę chroniącą nas przed złudną iluzją wiecznego decydowania o losach innych. Jeśli zbyt długo grzejemy miejsce w fotelu przedstawiciela, zapominamy w końcu, że naszą rolą było nieść głos obywateli, a nie pielęgnować legendę o własnej nieomylności i heroicznych zasługach.
Wdrażając wymóg dwukadencyjności, nie niszczymy wiedzy i dorobku poprzednich ekip, bo instytucje silne i sprawne są w stanie obronić wszelkie racjonalne projekty przed zapomnieniem. Strach przed powrotem do rynsztoka, jeśli się przestanie być posłem czy senatorem, wydaje się strachem podszytym wygodą. W konsekwencji zrodzi się prędzej oddech świeżości i nadzieja na odzyskanie wiary w mechanizmy demokratyczne. Ludzie zmęczeni widokiem tych samych twarzy niemal wrośniętych w łoża władzy odetchną, zachęceni możliwością usłyszenia głosu nowych osobowości, które wniosą przy okazji własne spojrzenie na rozwój kraju czy regionu. Skoro tak wiele reform samorządowych wymusza się na wójtach i burmistrzach, pozostawiając im ledwie dwie kadencje, pora, by podobne zasady stały się faktycznie symetryczne i dotyczyły również posłów i senatorów.
Owszem, pojawi się lament, że starych drzew się nie przesadza, że młody człowiek uczy się latami i lepiej wpaść w stare koleiny, ale czy w świecie, który z roku na rok zmienia się w nieprawdopodobnym tempie, nie powinniśmy raczej otworzyć okien i wpuścić do środka powietrza wolnego od zaduchu skostniałych obyczajów. Czy ta dwukadencyjna rotacja nie przywróci nam zdolności do słuchania młodych, doceniania ich energii i świadomości płynącej z er przełomów technologicznych. Czy nie jest tak, że ruch obrotowy jest fundamentem życia. Serce bije w rytmie, planety krążą wokół słońca, a społeczeństwo rozwija się dzięki odnawianiu elit i pomysłów. Nikt nie odbiera zasług doświadczonym politykom, jednak człowiek świadomy swej wielkości potrafi okazać pokorę i w odpowiedniej chwili przekazać pałeczkę dalej.
Dwukadencyjność staje się zatem wezwaniem do mądrego ustawodawstwa i uczciwej rozmowy o tym, w jaki sposób chcemy kreować państwo będące własnością ogółu, nienielicznej grupy. Powrót do roli zwykłego obywatela po zakończonym mandacie może okazać się lepszą nauką odpowiedzialności za słowa niż setki sejmowych wystąpień. Można stać się doradcą, ekspertem, działać w organizacjach społecznych lub po prostu powrócić do życia, które przecież nie kończy się wraz z opuszczeniem wygodnego stołka.
Fundacja Dobre Państwo wierzy w taką formę troski o ludzi, która pozwala nam wyruszyć w podróż do lepiej zorganizowanej przyszłości i nie boi się malutkiej uszczypliwości wobec tych, którzy wyniośle sądzą, że tylko ich głos powinien się liczyć. Wzywamy do umowy społecznej, która rozproszy nawykowy lęk przed zmianą, przywołując wartości, które rzekomo stanowiły fundament idei obywatelskiej. Zróbmy ten pierwszy krok i przejdźmy przez nurt trudnych rozważań, nie czekając aż władza, niczym cień, obrośnie w puste hasła. Nieśmiertelność bywa piękna w sztuce i w legendach, ale w polityce sieje niekontrolowane układy, które rdzewieją od środka. Dwukadencyjność nie jest magicznym remedium, lecz może być szczeliną, przez którą wpłynie światło i ożywcza bryza.
Niech tym razem zwyciężą myśli szlachetne i dalekowzroczne, bo dobro wspólne będzie zawsze ważniejsze od wygodnego trwania. Seneka mówił o wielkości ducha, która powinna być celem nadrzędnym człowieka. W naszej rzeczywistości ta wielkość objawia się także w gotowości do opuszczenia fotela, gdy przychodzi pora. Zdrowa jest wizja cezury i doczekania dnia przekazania pola nowym poszukiwaczom rozwiązań. To najlepsza zaprawa demokracji, która rozwija się i dojrzewa wraz z nami, a nie tylko wokół nas. Jeśli chcemy poruszyć dobro w ludzkich sercach, zacznijmy od gestu rezygnacji z budowania szańców wokół funkcji i urzędów. Rotacja to warunek ruchu, a ruch to oznaka życia. To także impuls do wykroczenia poza strefę komfortu i odzyskania wiary, że prawdziwy mandat pochodzi od obywateli, nie z odwiecznej rutyny i blasku partyjnych świateł.
Nawet jeśli dzisiejsi decydenci czują, że przywileje wynikające z długoletnich rezydencji władzy są czymś prawie naturalnym, niech usłyszą szept społeczeństwa, które prosi o realną zmianę. Wspólnota to nie prywatny folwark, a słońce wreszcie powinno dotrzeć na te obszary, gdzie panuje cień zasiedzenia i samouwielbienia. Trwałość władzy nie może być ważniejsza od jej przejrzystości i wierności obywatelom. Zadziwmy się więc, że dwukadencyjność nie niszczy mechanizmów demokracji, lecz stanowi ich cenny zastrzyk energii, by dobro wspólne mogło rozkwitnąć w całej swej pełni.