Niechaj wyobraźnia przeniesie nas na rozległe pola, gdzie ziarno rzuca się w ziemię w nadziei na chleb pachnący latem i dobrem wspólnym. Dziś jednak ten stary rytuał zderza się z gospodarską codziennością naszych czasów, kiedy przez polskie granice przemykają transporty z towarem, którego przeznaczenie owiane bywa tajemnicą. Czy to na pewno żywność? Czy nie miała być tylko technicznym wypełnieniem innego celu? Czy zawiera pestycydy, których unijne przepisy zabraniają, a może wzrastała pod słońcem zupełnie innych wartości bezpieczeństwa żywności?

Kiedyś mówiono, że w suwerennym państwie każda porcja chleba jest pod szczególną ochroną, bo to od niej zależy spokój ludzi i siła narodu. Dziś słyszymy, że wolny rynek i globalna konkurencja potrafią wnieść do obrotu takie cuda, iż niekiedy sam rolnik, wpatrując się we własne pola, traci wiarę w sens pracy.
Propozycja, by w ustawie o bezpieczeństwie żywności i żywienia uzupełnić katalog przepisów o art. 97 prim, zmierza do tego, by za przywozem pasz i żywności z państw trzecich bezwzględnie podążały zaświadczenia fitosanitarne. Niechaj nikt nie karmi się złudzeniem, że chodzi wyłącznie o biurokratyczne kwitki. To najprostszy sposób, byśmy nie musieli drżeć, czy dopuszczamy do obrotu produkty, które błądzą w przestrzeni handlu niczym ziarna wiatrem przywiane, produkty niepewne co do jakości i niekiedy zagrażające zdrowiu. Czy tak wiele żądamy, prosząc o dokumenty świadczące, że człowiek będzie jadł pożywienie wolne od plagi owadzich larw i nie sprawi, że trzoda choruje po zjedzeniu paszy przywiezionej pod fałszywą banderą?
Żaden mędrzec starożytności nie mógł przewidzieć tych problemów współczesnej Europy, lecz i tak jego głos rozbrzmiewa echem wprost do naszego sumienia. „Jeśli strzeżesz ziaren pokoju, nie pozwól, by chwast nieświadomości przejął pole.” Bo tak właśnie rodzi się chaos, kiedy przepisy ustępują przed przyzwoleniem na bylejakość i tylko nieliczni ostrzegają, że brak kontroli w imporcie psuje rodzimy rynek. Rolnik wciąż stoi na przegranej pozycji wobec potężnych korporacji, a administracja zbyt późno reaguje, przekonana, że unijne regulacje wystarczą. Tymczasem transporty niby w tranzycie potrafią zadomowić się na krajowym rynku, owoc miękki z egzotycznych krain trafia do naszych chłodni, zaś my jako wspólnota, nie wiemy, co właściwie ląduje na talerzach ludzi i w korytach zwierząt.
Wzmacniajmy więc narodową mądrość i przywróćmy zdrowy rozsądek w sprawie tego, co i skąd sprowadzamy na nasze stoły. Niech sankcje za brak odpowiednich świadectw staną się realne, ale niech też nikt nie zamyka oczu na konieczność wymiany handlowej. Chodzi o zachowanie równowagi między potrzebą rynku a koniecznością chronienia podstaw żywotnych interesów kraju. W świecie, w którym planuje się wolny przepływ tysięcy ton ziarna, pasz i owoców, dociekliwość weryfikująca faktyczne przeznaczenie tych towarów to fundament rozsądnej polityki żywnościowej. Kto uzna, że to przesada, niech spojrzy na hałaśliwą historię zboża technicznego, które okazało się drwiną z terminów i norm, a zarazem ostrzeżeniem przed zjawiskiem szemranego importu bez kontroli.
Zadanie, które staje przed decydentami, nie jest łatwe. Unijne prawo, dokumenty fitosanitarne, zasady celne, normy jakości, to wszystko istnieje w przepisach, lecz bywa nieszczelne w praktyce. Wystarczyłoby jednak wykazać więcej determinacji i wprowadzić dodatkową kontrolę na progu polskiej granicy, a potem zażądać od importerów jasnych dowodów, że ich towar spełnia standardy. Czy przywdziewanie kostiumu suwerennego państwa nie oznacza także odpowiedzialności za obywateli, których zdrowie, bezpieczeństwo i los rodzinnych gospodarstw zależą od konsekwencji w pilnowaniu, co do nas wjeżdża?
Nie bez powodu tak wielu rolników woła dziś o transparentność. Bo jeśli pozwolimy, by zaniedbanie i chęć błyskawicznego zysku zastępowały racjonalne reguły gry, dojdziemy do sytuacji, w której nikt nie zdoła być pewien, co kryje się w transporcie sygnowanym jako tranzyt. Dlatego także Fundacja Dobre Państwo apeluje do Was, osób z umocowaniem do stanowienia prawa. Bądźcie głosem rozsądku i sprawcie, by praktyki importu i tranzytu nie zakrawały na grę w kotka i myszkę z nadwątlonym zaufaniem obywateli. Jeśli przywołane projekty mają sens, nie chowajcie ich do urzędniczych szuflad. W imię Dobra Wspólnego uchylmy te luki, które wciąż pozwalają traktować bezpieczeństwo żywnościowe jak zbyteczny frazes.
Zacznijmy małymi krokami, jak w przechodzeniu przez nurt rzeki po śliskich kamieniach. Wprowadźmy wymóg wiarygodnej dokumentacji, surowiej karzmy manipulantów, dbajmy o czytelne reguły współpracy na linii państwo–importer. Nie lękajmy się surowych sankcji, gdy w grę wchodzi zdrowie i dobrobyt ludzi. Ważmy każdy szczegół, lecz nie popadajmy w autarkiczną izolację, bo świat potrzebuje wymiany, tak jak my potrzebujemy światowych rynków zbytu. Roztropność, do której wzywają mędrcy, zawsze łączy elastyczność z troską o fundamentalną jakość, a prawo dopasowane do realnych warunków potrafi być narzędziem wzmocnienia, nie zaś kulą u nogi.
Obyśmy dostrzegli, że w rolniczym wnętrzu Polski i w głowach mieszkańców miast zależnych od kaprysu światowych dostaw, drzemie tęsknota za przewidywalnością. Niech te iskry, płynące z pola i z talerza, staną się bodźcem do odważnych, ale rozumnych działań. Wówczas nasz kraj, nie rezygnując ze światowych więzi handlowych, odzyska należne mu poczucie bezpieczeństwa żywnościowego, a Polacy nie będą mieli wątpliwości, że obecne i przyszłe pokolenia mogą sięgać po chleb i owoce bez podejrzeń, iż przemykają przez nie duchy z obcych magazynów. Nie udawajmy, że problem sam się rozwiąże. Stańmy do wyzwania, uchwyćmy ster i zbudujmy zgodny z interesem publicznym ład, w którym troska o dobro wspólne nie jest li tylko szumną deklaracją, a realnym fundamentem naszej codzienności.