Czy można bez końca rozdawać bogactwo, którego nawet nie policzono, i udawać, że wielowiekowe rozliczenia to jedynie garść legend? Ta historia zaczyna się niewinnie. Państwo, Kościół, wzajemne zobowiązania, cudowne obietnice naprawienia dawnych krzywd i zadośćuczynienia za straty majątkowe. Przemijają lata, a obietnice wciąż rezonują, chociaż ich sens dawno spoczął gdzieś w zakurzonych rejestrach i archiwach. Świat pędzi, kolejni przywódcy zadzierają nosa, przekonani o własnej nieomylności, zaś w kuluarach trwa karuzela transakcji, w której jedni wygrywają, a inni żywią poczucie, że dobro wspólne gdzieś się zapodziało.

Ktoś kiedyś powiedział, że kto nie umie panować nad własnym majątkiem, ten nawet duszom nie zdoła zapewnić należytej opieki. Zastanówmy się więc, jak wygląda ten rozdział naszej rzeczywistości, w którym domniemane roszczenia i nadania przeplatają się z rzeczywistością codziennych ludzkich potrzeb.
Wszystko zaczyna się od wielkiego sporu. Kościół utracił w minionych epokach liczne dobra, państwo starało się je zwracać, ale kto dziś wie, czy i w jakiej mierze zrobiło to z nawiązką. Z biegiem czasu okazało się, że rodzi to zaskakującą anomalię. Część duchownych podmiotów sięga po kolejne ziemie niczym po łakocie, a gdy tylko zdobędą w ten sposób spory kawałek, sprzedają go z zyskiem, by natychmiast zawnioskować o kolejne nadania. Czy to jeszcze dbałość o misję Kościoła, czy już pospolita gra na rynku nieruchomości? Z pewnością wplata się tu mocna nuta komercji, skrywana czasem pod płaszczykiem wyższych racji. I nie chodzi tylko o wstawianie paragrafów, by obnażyć czyjekolwiek słabości. Problem w tym, że na końcu tej układanki cierpi zwykły człowiek, który widzi swoje wspólne dobro uwikłane w transakcjach, o których nikt go nie poinformował.
Mędrcy starożytności mawiali, że ład społeczny upada, gdy prawo staje się zagmatwanym gąszczem wykluczającym zdrowy rozsądek. Dziś wystarczy iskra, by zacząć pytać. Nastał czas by wreszcie wycofać się z przepisów, które oderwały się od realiów i służą raczej rozmywanym interesom niż sprawiedliwości. Wyczerpane ratio legis, czyli dawne usprawiedliwienie rekompensaty za przejęte w PRL mienie kościelne, już dawno straciło ostrość, kiedy kolejne analizy pokazały, że wedle wstępnych wyliczeń zwrócono nawet więcej niż uprzednio zabrano. Rozliczenie, a właściwie jego brak, rodzi nie tylko rozżalenie jednych i triumf drugich, ale też głęboką rysę na zaufaniu do instytucji publicznych.
Można by wszystko zbagatelizować. Strach pomyśleć i powiedzieć, że tak bywa, iż Kościół jest filarem tradycji, a państwo powinno milczeć z szacunku dla jego zasług. Pytanie, czy myślą tak ci, którzy z każdą rosnącą ceną żywności i gruntu oczekują, że władza zadba o interes obywateli i o racjonalne gospodarowanie mieniem publicznym. Trudno mówić o przejrzystej umowie społecznej, gdy jedną stronę obdarza się przywilejami, a drugiej odmawia jasnych informacji. Publicznie pytamy ile właściwie Państwo dało, ile jeszcze zamierza dawać i na jakich warunkach miałoby to się odbywać. Nie chcemy przecież wojny z Kościołem, lecz poczucia harmonii, w którym główną wartością staje się dobro wspólne, a nie każdorazowe ustępstwa wymykające się spod kontroli.
Są w Polsce gminy i miasta, w których ludzie zadają proste pytania. Błagalnie pytają czy nasza ziemia, będąca zasobem ograniczonym, nie powinna służyć społecznościom lokalnym na cele edukacyjne, kulturalne, zdrowotne? Skoro wola przekazywania gruntów się wyczerpała, a historia pokazuje, że bywają nadużycia, dlaczego upierać się przy archaicznym przepisie z epoki wielkich ustępstw i braku cyfrowych rejestrów? Czy naprawdę Kościół, tak silny i instytucjonalnie zorganizowany, potrzebuje jeszcze pomocy w postaci przyznawania kolejnych gruntów bez odpowiednich ograniczeń i obowiązku rzetelnego rozliczenia? Tu tkwi sedno konfliktu. Suweren musi uwolnić państwo od obowiązku stale płynących transferów, a Kościół od podejrzeń, że nadużywa swego moralnego autorytetu, by wzbogacać się kosztem społeczeństwa. Polityk zgina kark i kolana przed ambonami.
Apel Fundacji Dobre Państwo nie jest wystrzałem w powietrze. To wezwanie do przepracowania relacji, w których wyczerpano zasady dawnych rekompensat. To zaproszenie do nowej umowy społecznej, w której jasno ustali się bilans rozliczeń, przeprowadzi inwentaryzację, sporządzi przejrzysty rejestr i zapyta obywateli, czego oczekują po instytucjach publicznych. Zanim ktokolwiek zarzuci, że to atak na Kościół, warto przypomnieć. Kościół, dbając o swój wizerunek, powinien sam być zainteresowany, by wreszcie stało się przejrzyście i jawnie. Niech duszpasterstwo nie gubi się w doczesnych urokach posiadania ziemi, bo dusze ludzkie, wbrew pozorom, bardziej cenią uczciwość i prawdę niż kolejne winnice i pałace.
Czy to zbyt daleko idąca fantazja? Oby nie. Wiele wskazuje, że bez przemyślanej zmiany, ludzka cierpliwość zacznie się wyczerpywać, a zaufanie do Kościoła będzie dalej topniało. Jeśli zatem politycy wciąż myślą, że można żyć dawnymi zasługami i unikać trudnych decyzji, najwyższa pora zdjąć klapki z oczu. Raz jeszcze odwołajmy się do słów mędrca. Harmonia i rozwaga, oto filary, na których buduje się trwałe więzi między ludźmi. A skoro i państwo, i Kościół deklarują, że dobro człowieka stoi im na sercu, niechże słowa nabiorą mocy w długofalowych przepisach. Prawdziwa wolność i odpowiedzialność rodzą się tam, gdzie wyznaczono jasne granice. Aby je wyznaczyć, trzeba najpierw przestać zamiatać problemy pod dywan. Czas uchylić art. 70a, podarunek gen. W. Jaruzelskiego, czas pomyśleć o odważnej reformie i nie bać się pytań o to, co w istocie należy się Kościołowi, a co należy do wszystkich obywateli. Niech to będzie początek spokojnego, ale stanowczego marszu w kierunku porozumienia, w którym rozum i wrażliwość będą najlepszym przewodnikiem.