Wielu Polaków z trudem rozpoznaje dziś w demokratycznym modelu przedstawicielstwa cokolwiek przypominającego ideał z podręczników. Politycy składają obietnice, po czym znikają w uścisku partyjnych negocjacji, a głos obywatela rozpływa się w gęstniejącej mgle układów i wzajemnych roszczeń. Nie mamy instrumentów, by realnie weryfikować, czy elekt szanuje interes tych, którzy mu zaufali, a projekt referendum w sprawie odwołania posła czy senatora tkwi w przestrzeni, gdzieś pomiędzy koniecznością zmiany Konstytucji a lękiem elit przed konsekwencjami.

Gdy słyszymy, że mandat jest wolny i żadna instrukcja wyborców nie wiąże parlamentarzysty, tracimy oddech, bo stoi to w sprzeczności z naturalnym przekonaniem, iż ktoś, kto zaprasza się do władzy, powinien być choć odrobinę odpowiedzialny za słowa i działania.
Niektórzy wskazują przykłady, gdzie mechanizmy recall wprowadzono z sukcesem na szczeblu lokalnym, a w systemie brytyjskim ustawodawca wdrożył regulacje umożliwiające obywatelom wystąpienie o odwołanie deputowanego w razie poważnych przewinień etycznych lub karnych. Z kolei w Szwajcarii nie dziwią formy demokracji bezpośredniej, gdzie referendum staje się instrumentem powszednim i realnie wiążącym. U nas tymczasem głosy oburzenia i gniewu mnożą się w takt kolejnych zmian barw klubowych, wędrówek między partiami i niewywiązywania się z publicznych obietnic. Zwolennicy referendum odwoławczego przekonują, że wystarczyłoby zebrać 30 procent podpisów liczonych od wyniku uzyskanego w wyborach, by sprawić, iż poseł lub senator poczułby na karku oddech obywateli i usłyszał od nich ultimatum. Oponenci straszą, że to rozchwianie stabilności, chaos i groźba natłoku plebiscytów, w których stawką jest odesłanie polityka do rezerwy za pierwsze potknięcie. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś na środku, lecz wciąż pozostaje odległa, bo brakuje woli zmian.
Debata o demokracji bezpośredniej w Polsce niczym płomień przygasa i rozpala się na nowo, gdy dochodzi do głośnych skandali czy gier politycznych. Wpatrujemy się w egzotyczny dla nas przykład szwajcarskich rozwiązań, gdzie referenda służą do korygowania decyzji władz, a sami obywatele zarażeni są ideą, że polityka to nie tylko władza nad nimi, lecz także władza w ich rękach. Bliżej jest jednak do modelu brytyjskiego, w którym odwołanie wybranych przedstawicieli staje się możliwe głównie wtedy, gdy w grę wchodzą poważne naruszenia prawa czy zasad moralnych. Czy polski system musi się bać spowolnień i rozdrobnienia, jakie często towarzyszą rozwiązaniom oddolnym, czy też warto zaufać suwerenowi i uznać, że bezpiecznikiem demokracji są świadomi obywatele? Nikt nie ma odwagi dać prostej odpowiedzi. Zbyt głęboko zapuściły korzenie strategie partyjnych liderów, zbyt cenne stały się wpływy i stanowiska, by łatwo oddać je w ręce wyborców, którzy mogliby zażądać rozliczenia w środku kadencji.
Tymczasem czas nie stoi w miejscu. Wkrótce mogą zacząć się rozgrywki o kształt przyszłych instytucji i sposób, w jaki Polska zamierza budować swoją podmiotowość. Jeśli przyklaskujemy retoryce o służbie publicznej, to należy wypełnić ją treścią. Czyli dać obywatelom narzędzia do egzekwowania odpowiedzialności, nie oglądając się za każdym razem na argument, że zmiana Konstytucji jest niemożliwa. Trzeba rozważyć, jakim krajem chcemy być. Stać nas na odważny krok w stronę realnej weryfikacji reprezentantów, tak by głosy poparcia i sprzeciwu miały wpływ nie tylko w dniu wyborów. Być może należałoby zacząć skromnie, wzorując się na istniejących wzorcach samorządowych, gdzie referendum odwoławcze wójta lub burmistrza jest dopuszczalne i nie wywołuje kataklizmu.
Pozostaje też pytanie, czy tak daleko posunięta demokracja bezpośrednia nie skończy się zmęczeniem obywateli i lawiną wniosków. Szwajcarzy przez stulecia wypracowali mechanizmy kompromisu, zaufania i kolegialności, co u nas wciąż pozostaje mglistą aspiracją. Być może jednak warto dać sobie szansę i szerzej otworzyć okna, by wpuścić tlen do politycznej izby, gdzie znużeni obywatele coraz częściej przysypiają, słuchając powtarzalnych obietnic. Jeśli wierzymy w mądrość, patriotyzm i odpowiedzialność narodu, to nie możemy trzymać tych pojęć jedynie na sztandarach. Trzeba zmierzyć się z faktem, że demokracja przedstawicielska, pozbawiona choćby zalążka realnego odwołania niesłownych reprezentantów, w pewnym sensie przestaje być demokracją. Zostaje cieniem rytuału z urną i kartą wyborczą, która, niczym promesa, szybko traci na wartości, gdy nadejdzie zwykły dzień rządzenia. Niech w końcu padną zdecydowane rozstrzygnięcia, a partie, którym zależy na odnowie, niechaj poszukają porozumienia ponad doraźnymi korzyściami. Zyskujemy bowiem wspólnie albo tracimy wszyscy, i to jest jedyna pewność w tej zawiłej grze o kształt państwa.