W rozpalonym świetle poranka, kiedy przenikliwe myśli budzą się do życia, pojawia się idea przejrzystości, niby delikatna mgła otulająca krajobraz troski o dobro publiczne. Zewsząd docierają sygnały, że w wielu państwach regulacje dotyczące finansowania organizacji pozarządowych przypominają strzelisty mur, za którym kryją się polityczne ambicje i niekiedy upiorne próby zduszenia wolności obywatelskiej.

W Stanach Zjednoczonych istnieje ustawa rejestrująca wszelkie podmioty związane z zagranicą, w Rosji obowiązuje drapieżny zapis o zagranicznych agentach, na Węgrzech wprowadzono znaki ostrzegawcze, a w Izraelu skrupulatnie ewidencjonuje się wsparcie z zagranicy, choć prywatni donatorzy stoją w cieplejszym świetle niż instytucje publiczne. Gruzja postanowiła spróbować czegoś podobnego i doświadczyła wiosennych protestów. Polska podjęła wysiłek stworzenia własnej wersji transparentności, której rdzeń tkwił w projekcie z 2022 roku, ale wizja ta osunęła się w legislacyjne niebyty i do dziś budzi wspomnienie niewykorzystanego potencjału.

Z jednej strony mnożą się argumenty o konieczności kontrolowania przepływów pieniężnych, z drugiej pojawiają się obawy, że w cieniu haseł jawności można przygotowywać potężne narzędzia stygmatyzacji tych, którzy odważają się kwestionować jedynie słuszne programy.

Rozpoznawalne w amerykańskim FARA mechanizmy zwracają uwagę na niebezpieczeństwo, jakie niosą w sobie pieniądze służące manipulowaniu opinią publiczną, a jednak w praktyce rząd Stanów Zjednoczonych nie zawsze stosuje te przepisy tak restrykcyjnie, jak można by się spodziewać. W Rosji natomiast obowiązki i sankcje są ostrzejsze, a przewinienia surowo karane, co część obserwatorów widzi jako dowód skutecznej kontroli, a inni nazywają represją i instrumentem politycznej zemsty. Podobnie w Izraelu, gdzie istnieją przepisy wyłączające prywatne darowizny z rygorystycznych regulacji, co niektórym organizacjom otwiera furtkę do swobodnych działań, innym zaś odbiera wsparcie. Węgierska ustawa o organizacjach wspieranych z zagranicy okazała się ogniem zapalnym debaty o wartości słów transparentność i wolność, bo tamtejszy rząd nie zabronił przyjmowania pieniędzy, ale nakazał noszenie przypinki o pochodzeniu funduszy. Ktoś powie, że to jedynie drobna synekdocha, niby niewielki znaczek na piersi, który jednak potrafi zapisać się w świadomości społecznej jako piętno. Gruzja w marcu 2023 roku przeżyła masowe protesty, gdy ogłoszono projekt obowiązujący organizacje i media do dodatkowych rejestrów, a obawa przed rosyjskimi wzorcami buchnęła niczym pożar, którego nie dało się ugasić bez całkowitej kapitulacji ustawodawcy.

W Polsce tymczasem dużo się mówi, ale rzadziej podejmuje zdecydowane kroki. Niegdyś wiosną 2022 roku powstała wizja ustawy tworzącej szczegółowe rejestry wpłat i zobowiązującej każdą organizację do publikowania długich list darczyńców oraz kwot z zagranicy, które przewyższały określone progi. Istniały pomysły ustanowienia srogich kar za brak rzetelnych danych, choć w imię bezpieczeństwa i jawności rzadko kto odważył się głośno bronić tych, którzy pragnęli zachować prawo do dyskrecji. W trakcie konsultacji zorientowano się, że wprowadzanie rygorystycznych obowiązków w rzeczywistości mogłoby odstraszyć prywatnych darczyńców, odsłonić bardzo wrażliwe dane osobowe, a nawet stać się świeżym narzędziem w politycznych rozgrywkach. W efekcie założenia, tak pracowicie formułowane, znalazły się w legislacyjnym czyśćcu, choć cień tego projektu wciąż wędruje po korytarzach debat, budząc jednocześnie nadzieję na większą przejrzystość i przestrach przed nowym biczem na niepokornych.

W tym wszystkim pojawia się jeszcze wątek sztucznej inteligencji, która niczym niewidzialny mistrz ceremonii analizuje miliardy danych i wskazuje, kogo warto wesprzeć, kogo zlinczować, a komu ukradkiem szeptać do ucha, żeby oddał swój głos na właściwego kandydata. Przykłady manipulowania przepływem informacji na Facebooku, działania firmy Cambridge Analytica i wielu innych technologicznych magików opowiadają historię, która przypomina scenariusz kina sensacyjnego. Mamy też perypetie z jednych rumuńskich wyborów prezydenckich, gdzie władze unieważniły pierwszą turę ze względu na nadużycie social mediów, co wyglądało jak spektakl marionetek regulowany przez sprytne algorytmy.

Ktoś chciałby wierzyć, że mamy nad wszystkim kontrolę, ale okazuje się, iż najbardziej spektakularne figury tańczą nam przed oczami wtedy, gdy myślimy, że wszystko jest w należytym porządku. Jednocześnie środowiska akademickie mówią, że sztuczna inteligencja może służyć dobru, pomagać w zrozumieniu społecznych potrzeb, wspierać demokratyczną dyskusję i docierać do grup, które do tej pory pozostawały na marginesie jakichkolwiek kampanii czy konsultacji.

Pojawiają się pomysły, by wszelkie polityczne przekazy w sieci były oznaczane i otwarcie ujawniały, skąd płynie strumień pieniędzy na konkretne filmiki czy reklamy. Zwolennicy takich rozwiązań dowodzą, że nie ma innej drogi, bo tylko jawność gwarantuje prawdziwą wolność, natomiast ich przeciwnicy obawiają się nadmiernej regulacji, która może zadławić autentyczny oddolny entuzjazm i przekształcić sieci społecznościowe w jednolite tablice informacyjne, cenzurowane w imię walki z dezinformacją.

Hannah Arendt wspominała, że wolność polityczna wyrasta zarówno z odwagi, jak i ze świadomości skutków własnych czynów, co można zinterpretować jako wezwanie do odważnych posunięć ustawodawczych, ale też do refleksji nad tym, czy za fasadą idealistycznych haseł nie przychodzi zbyt zaborczy nadzór nad umysłami obywateli.

Niektórzy wypominają, że na Węgrzech organizacje pozarządowe wspierane z zagranicy muszą znosić brzemię publicznych etykiet, co niby nie stanowi formalnego zakazu działania, lecz w praktyce może być jak stygmat, który wzbudza nieufność albo powoduje obojętność otoczenia. Istnieje też grupa komentatorów twierdzących, że takie oznaczenia to jedynie uczciwa praktyka, bo obywatel ma prawo wiedzieć, czy dana inicjatywa płynie z serc lokalnych donatorów, czy sponsoruje ją ktoś z drugiej półkuli. Zwolennicy rosyjskich rozwiązań wskazują, że tamtejsza surowość daje konkretne rezultaty bo organizacje zwane agentami zagranicznymi czują się dość ograniczone w wolności i przez to przestają szkodzić interesom narodowym, ale obrońcy demokracji dostrzegają w tym raczej zaprzeczenie jakiejkolwiek wolności.

Pozostaje jeszcze niesamowity paradoks związany z tym, jak można łączyć nowoczesne techniki zarządzania społeczną debatą z pomysłami na kontrolę wypływającego zza granicy kapitału.

Z jednej strony ktoś powie, że suwerenność wymaga czujności, z drugiej strony wędrowny kapitał często bywa życiodajnym źródłem kreatywności i innowacji, a jeśli administracja publiczna zyska zbyt wielkie uprawnienia, to dawny urok wolnego zrzeszania się może zaniknąć niczym zielony pąk ścięty wiosennym mrozem.

Ktoś inny przypomina, że rosnące potęgi algorytmów, big data i platform internetowych nie da się ujarzmić wyłącznie jednym przepisem, a jednocześnie ignorowanie wpływu sztucznej inteligencji byłoby jak pozostawienie furtki otwartej podczas burzy piaskowej.

Niektóre środowiska starają się szukać kompromisu. Uważają, że kontrola zagranicznego finansowania jest niezbędna, ale może przyjmować bardziej przejrzyste, otwarte formy konsultowane z NGO i ekspertami, bez triumfalistycznej retoryki z jednej strony i histerycznej obrony status quo z drugiej. Inni stanowczo wolą radykalne rozwiązania na wzór amerykański czy nawet rosyjski, wierząc, że surowość przepisów jest gwarancją, iż w społeczeństwie nie rozwiną się obce wpływy.

Pojawia się wizja alternatywnej przyszłości, w której społeczności same zadecydują o kształcie przepisów w sprawie przejrzystości i ochronie przed dezinformacją, a tym samym wytyczą drogę do społeczeństwa obdarzonego głęboką świadomością polityczną, ale i wolnego od nerwowego strachu, że za rogiem czai się kolejna fala manipulacji. Niektórzy jednak wciąż dostrzegają w tym marzenie wyidealizowane i tkwią w przekonaniu, że żadna regulacja nie zdoła powstrzymać potężnych mechanizmów cyfrowego marketingu politycznego, skoro pragnienia, lęki i nadzieje ludzi od wieków pozostają dość podobne, a sztuczna inteligencja jedynie wyciąga z nich wnioski szybciej niż kiedykolwiek.

Wszystko to sprawia, że kwestia jawności finansowania organizacji pozarządowych oraz wpływu internetowych algorytmów na procesy polityczne nie powinna być postrzegana jako marginalny spór paru zapaleńców.

Tkwi w tym esencja dylematu. Pytanie czy wolność zrzeszania może przetrwać bez przejrzystości, a jednocześnie czy przejrzystość nie staje się orężem przeciw wolności.

Wątek ten, choć momentami wymagający subtelnej wiedzy prawniczej i socjologicznej, dociera do samego serca naszych wyobrażeń o wspólnocie.

W polityce zawsze wygrywa ten, kto potrafi najskuteczniej prześwietlić i zarządzić ludzkimi pragnieniami. Dodanie zagranicznego finansowania, stygmatyzującego oznaczania organizacji czy wielkiej sztucznej inteligencji pogłębia i tak gęstą już atmosferę. Z jednej strony można dostrzec rozwój i nowe szanse, z drugiej zaś czyha wizja, która przeradza się w monstrualny pejzaż cyfrowych inwigilatorów.

Jedni uważają, że tylko rosnący rejestr organizacji pozarządowych i ich źródeł finansowania zapewni bezpieczeństwo, drudzy twierdzą, że taka regulacja przypomina kontrolę myśli i prowadzi do selektywnego niszczenia niezależnych podmiotów, zwłaszcza tych, które odważą się krytykować oficjalną linię.

Zwolennicy wolności od ingerencji państwa wierzą w siłę obywatelskiej czujności, ale nie brakuje głosów mówiących, że to naiwność i należy zaufać przynajmniej umiarkowanie twardym normom prawnym, by przeciwdziałać wrogim wpływom czy zagrożeniom wywiadowczym. Widać tu napięcie między potrzebą jawności a obawą o eskalację represyjnych praktyk, które niemal zawsze budzą duchy dawnej cenzury.

Kalejdoskop poglądów, nieraz sprzecznych, wskazuje, że decyzja o formie regulacji wciąż nie zapadła definitywnie. Miłośnicy dużego brata liczą na rozwinięty system monitorowania źródeł finansowania, sceptycy przestrzegają przed nadużyciami, a przedstawiciele organizacji obywatelskich apelują o dialog, bo ich codzienna praca często opiera się na drobnych wpłatach, grantach i wsparciu przyjaciół z zagranicy, które wcale nie musi oznaczać spisku ani politycznej manipulacji.

Nie oznacza to zaniechania wysiłków na rzecz przejrzystości, bo wielu działaczy z radością informuje publicznie o swoich sponsorach, byleby nie zmuszano ich do publicznego piętnowania każdego większego wsparcia.

Wszystko zdaje się zmierzać ku rozdrożu, z którego można pójść w kierunku bardziej zbalansowanych przepisów albo w stronę radykalnych zapisów o agentach i cichych nadzorcach.

Jedno jest pewne. Społeczeństwo szuka sposobu na pogodzenie wolności z bezpieczeństwem, równocześnie chyląc czoła przed potęgą sztucznej inteligencji zdolnej analizować każdy nasz ruch w sieci. Nauka wciąż szuka prawdy, podobnie jak jednostki starające się odnaleźć głębszy sens we własnym istnieniu. Każdy z nas odczuwa potrzebę przejrzystości i zarazem lęk przed inwigilacją, tęsknotę za wolnością i świadomość, że bez rudymentarnych zasad wdzierają się nieraz siły wrogie. Czytelnik sam podejmuje decyzję, w którą stronę się skierować, a to być może nadaje najwyższą wartość temu gorącemu sporowi, który nie gaśnie ani w zacisznych gabinetach prawników, ani w wielkich kuluarach internetowego świata.