Niektórym może się wydawać, że przeniesienie na nasz grunt szwajcarskiego ideału demokracji bezpośredniej jest równie nierealne, co wizyta alpinizmu w mazowieckich równinach. Tymczasem wystarczy wczytać się w potężne doświadczenia helweckiej wspólnoty, by zrozumieć, że ich magia polega przede wszystkim na głębokiej wierze w skuteczność oddawania głosu ludziom. Nie jest to bezwzględnie łatwa droga, lecz, jak mawiał pewien starożytny mędrzec, że trudne jest dotarcie do gwiazd, jeśli startuje się z ziemi, co każe nam pamiętać, że każde ambitne przedsięwzięcie wymaga cierpliwości i rozwagi.

Nie musi nas jednak powstrzymywać widok rzekomych przeszkód, skoro pragniemy, by Dobro Wspólne przepełniało naszą codzienność i gwarantowało sprawczość lokalnym społecznościom.

Szwajcarzy przyznają, że w referendum tkwi cenny mechanizm wzajemnej kontroli, a tym samym potwierdzenie, że nikt nie powinien rządzić bez możliwości weryfikacji. Ich kantonalne ustroje są malowniczym potwierdzeniem, iż odwołać można niemal każdego przedstawiciela władzy, a obywatelska inicjatywa może w każdej chwili wpleść do porządku prawnego daleko idące zmiany. Nie trzeba odwiedzać alpejskich stoków, by zobaczyć, jak w deszczu i zimnie gromadzą się tam ludzie, gotowi głosować po raz kolejny w ciągu jednego roku. W ich logice referendum nie jest przykrym obowiązkiem, lecz szansą na ocalenie wspólnoty przed uwiądem arogancji elit. Niektórym zdaje się to ekstrawagancją, ale efekt jest taki, że decyzje podejmowane są realnie przez obywateli, bez martwienia się o magiczne progi frekwencji czy lęk przed kolejną grą pozorów.

W naszym kraju wygląda to znacznie mniej korzystnie. Wielokrotnie napotykamy na sztuczne blokady i dziwaczne przepisy, które z referendum robią instytucję w połowie fasadową, w połowie zniechęcającą. Aby odwołać lokalnego włodarza, trzeba najpierw uzbierać masę podpisów, później błagać o frekwencję, a wszystko kończy się w chwili, gdy niewystarczająca liczba osób pofatyguje się do urn. Przeciwnicy akcji zacierają ręce, bo wystarczy siedzieć w domu i odcinać energię społecznej inicjatywie. Jeśli jednak ten mur zostaje przebity, referendum może okazać się ważne, lecz bywa wciąż niewiążące albo boryka się z kolejnymi barierami formalnymi. Gdy spojrzymy na bulwersujący fragment przypominający, iż kto ustanowił, ten i znieść może, zaczyna docierać do nas, że prawo głosu publiczności bywa jedynie malowniczym dekorum, a przecież wystarczyłoby progi referendum obniżyć do poziomu, przy którym decyzje społeczności stawałyby się realne i oczywiste. Wtedy przeżyjemy nie lada peregrynację w głąb sensu wspólnego decydowania, skoro wielu decydentów władzy oficjalnie boi się tego jak ognia.

Wcale nie chodzi o to, by z dnia na dzień wprowadzić obowiązek co tygodniowych plebiscytów, bo nadmiar głosowań mógłby tak samo zniechęcić, jak uporczywe występy kiepskiego wodzireja. Idea polega na uwolnieniu społecznej mocy tam, gdzie pulsuje realna potrzeba. Dwadzieścia procent frekwencji byłoby wystarczająco ambitne, a zarazem osiągalne. W kwestii odwołania samorządowca w zupełności wystarczyłoby wymagać dwóch piątych osób biorących udział w wyborze zainteresowanego polityka. Komu to zaszkodzi? Tylko tym, którym wygodniej układać się w zamkniętych gabinetach i raczyć nas cynicznymi frazami, a jednocześnie straszyć, że referendum wszystko zrujnuje. Naprawdę nie ma czego się obawiać, jeśli władza działa rzetelnie i odpowiedzialnie. Natomiast nieszczęsnym, którym zależy na trwaniu przy sterze za wszelką cenę, pozostanie jedynie narzekanie na nieprzewidywalność tego narzędzia.

Wszyscy, którzy cenią Dobro Wspólne, powinni popierać wprowadzenie bardziej liberalnych zasad organizacji referendów, bo właśnie wtedy oddajemy suwerenowi prawdziwe narzędzie. Najtrudniejszy pierwszy krok, zróbmy go wspólnie i porzućmy wszelkie fałszywe wymówki na temat nieprzekraczalnej niemożności. Reforma ordynacji referendalnej to tylko drobna poprawka ustawy, a przecież potrafimy w tym kraju zmieniać prawo w jedną noc, gdy pojawia się polityczny kaprys. Tym bardziej powinniśmy znaleźć wolę, by uwolnić społeczną energię i przestać niewolić ją restrykcyjnymi progami. Jeśli czytają to pewni siebie politycy lub działacze społeczni z przeświadczeniem o własnym przywileju bycia nietykalnym, niech się zastanowią, czy naprawdę taki przeklęty jest pomysł, by ludzie mieli do powiedzenia coś więcej niż kolejny raz wystukaną opinię w sondażu. Krygowanie się, że przecież jest referendum, lecz jednocześnie wymaganie ponadludzkiej frekwencji, przypomina serwowanie potrawy z zastrzeżeniem, że nikomu nie wolno jej naprawdę skosztować.

W interesie ludzi leży nieustanne przypominanie, że nie jesteśmy jedynie bierną publicznością. Mamy prawo domagać się, aby w przypadku skrajnie niewłaściwego zarządzania czy nierozważnych decyzji samorządów można było łatwiej przejść do czynów i odwołać marnego gospodarza. Nikt nie musi się tu obawiać totalnej destabilizacji, bo społeczeństwo w swojej mądrości nie posunie się do nieuzasadnionych radykalizmów. Dokładnie tak samo, jak w Szwajcarii obywatele nie rozbijają dnia w dzień starego ładu, tylko korzystają z referendum z rozwagą i w poczuciu troski o wspólną przestrzeń. Nadmierne blokowanie tej drogi prowadzi do apatii i powolnego cienia alienacji. Gdyby więc władza miała w sobie choć odrobinę empatii, już dawno wykasowałaby sztucznie wyśrubowane limity. Tymczasem wiele z petycji dotyczących tego tematu ginie gdzieś w czeluściach urzędowych procedur, choć ustawa nakazuje merytoryczne i niezwłoczne rozpatrzenie społecznych wezwań.

W godzinie próby okazuje się, że argumenty partii i liderów są zaskakująco słabe, skoro boją się zwykłych ludzi. Może przyszła pora, by rola ludu przestała być traktowana jako zbyteczne zamieszanie, a stała się fundamentem odnowionej umowy społecznej. Przywoływanie spiskowych wizji o destabilizacji w każdej sytuacji, gdy obywatele domagają się głosu, uwłacza naszej inteligencji. Zostawmy więc fasadowe złudzenia i zacznijmy szczerze, bez fałszu, wykonywać obowiązki wobec wspólnoty. Jeżeli niektórzy decydenci wciąż łudzą się, że mogą ignorować te przesłania, muszą liczyć się z tym, że i naród ma swoje sposoby weryfikacji mandatów w kolejnych wyborach. Tym bardziej warto być otwartym na realne, a nie teoretyczne, formy uczestnictwa społeczności w rządzeniu. Skoro już mówimy, że demokracja to instrument dóbr wspólnych, zatroszczmy się, by ów instrument nie okazał się atrapą z parzącym nas mechanizmem progów nie do przeskoczenia. Niech nastanie chwila, gdy prawo do udziału w decyzjach staje się faktyczną mocą, niewyłącznie spektaklem dla kamer. I oby każdy, kto nas lekceważy, przypomniał sobie, że wcale nie jesteśmy tak potulni, jak im się dotąd wydawało.